|
Szłam
ulicą - nie
dokończone
|
||||
|
Szłam ulicą. Padał deszcz.
Miałam mokre włosy, całe ubranie pęczniało od wody. Ciało przeszywały dreszcze i trzęsłam się z zimna, choć było wtedy lato. Wokół mnie – żywej duszy, nikt
rozsądny nie wychylał nosa poza próg własnego domu – ulewa cięła
niemiłosiernie. Odczuwałam ją jak karę, swoisty odwet niebios. Znowu to
zrobiłam. Czułam się okropnie i właściwie do końca nie umiałam sobie
wytłumaczyć własnego postępowania. To jest jak obłęd, powtarza się wciąż i
na nowo. Niby zdaję sobie sprawę, jak jest złe i niewłaściwe, a jednak stale
to robię! Koszmar. Nie potrafię się powstrzymać. Jak kleptoman sięgający po
kolejny długopis do kilkumilionowej kolekcji. Bieg wydarzeń zatacza kolejny
krąg, a ów proceder zdaje się nie mieć końca. Spotkaliśmy się całkiem przypadkowo, w sposób, jaki nigdy w życiu nie przyszedłby mi do głowy. „Absolutna niesamowitość tego, co absolutnie normalne.”[1] Z opowieści rodziców czy dziadków słyszy się zwykle cudowne historie płomiennych miłości, które wybuchały w letnie wieczory, na potańcówkach u przyjaciół, w pociągach, parkach. Moja lovestory miała swój początek, niewinny całkiem, w autobusie. Facet zwrócił moją uwagę, bo.. był facetem. Banał. Nie, nie – to nie całkiem tak, że wszystko, co myśli tym, co od pasa w dół mnie interesuje. Aczkolwiek czy samo „bycie facetem” nie jest wystarczającym powodem, żeby przykuć mój wzrok? I jeśli kogokolwiek wprawia to w irytację czy wywołuje kpinę, to trudno. Przeżyję. Obiekt mojego zainteresowania wyglądał na stanowczego mężczyznę o silnych ramionach, z nadmiarem ambicji i nieco przerośniętym poczuciem własnej wartości. Był wysoki, przystojny, o ciemnej czuprynie. Dokładnie tak, jak lubię. Nigdy wcześniej nie zauważyłam go, mimo że nikt i nic nie jest w stanie umknąć mojej uwadze. Zresztą nie wyglądał na codziennego pasażera środków komunikacji miejskiej. Znacznie wyróżniał się spośród „nas”. Nie był cudem piękności – ale ta właśnie cecha jest kategorycznie eliminowana z mojego obrazu (przebrzmiałego słowa) IDEAŁU. Fakt. Nie mogłam jednak oderwać oczu. Wprost pochłaniałam go wzrokiem. Podróż zdawała się trwać wieki, choć faktycznie zajmowała marne 15 minut. Cholera! Pomyślałam. Nie mogę tego tak zostawić, coś ciągnęło mnie do tego gościa. Cudowne uczucie. Miałam ochotę iść za nim. Co za głupota! Totalnie chore rozumowanie. Eee, zostawiamy sprawy losowi. Czytaj – nie robimy nic i pozawalamy życiu dziać się koło nas, czy może raczej bez nas?! Jasne, dywaguj sobie, filozofuj, tak czy siak niczego nie zrobisz! Strach cię paraliżuje. Strach.. Przed czym? Do diabła z tym! Tyle myśli, kłęby bzdur. Całe życie przelatuje przed oczami – widzę swoje wszystkie porażki i zwycięstwa. I to wszystko w ciągu kilku sekund. Człowiek to nieziemskie stworzenie. No i nic.
|
||||
|
|
||||
|
Nigdy nie mów zawsze * * * Jak łatwo popada się w skrajności. Zadziwiające. Podobno od miłości do nienawiści to zaledwie mały krok. Tylko dlatego, że tak samo jednoznaczne, wywołujące równie silne emocje? Bo nie pozostawiają miejsca na szarości? Czarne albo białe, innej opcji nie ma?
* * * Zawsze, odkąd tylko pamięta, wzbraniała się przed „starszymi panami”. Dziewczyny, którym imponował stateczny mężczyzna, uważała za niepoważne, a ich fanaberie – śmieszne. Rozsądek nakazywał jej iść wytyczonymi wcześniej przez pokolenia (co nie oznacza, że kategorycznie przez nie przestrzeganymi) i powszechnie uznanymi torami. Jeśli już się „bratać” to z mężczyzną starszym, a i owszem, ale owa różnica wieku spoczywać musiała w tzw. przyzwoitych granicach. Wszelkie odstępstwa od wyznawanego przez nią – siłą rzeczy, tudzież wyssanego z mlekiem matki – wzoru uważała jednoznacznie za dziwactwa. Nic więc dziwnego, że panowie „w pewnym wieku” w ogóle dla jej nie istnieli. Owszem, widziała ich – fizycznie, ale nie obejmowała w swoim pojęciu w kategorii materiału na adoratora, nie mówiąc już o partnerstwie. Czy wydawali jej się aseksualni? Trudno powiedzieć, nie zastanawiała się nad tym zupełnie. Zresztą myślenie w obrębie tematyki damsko - męskiej uruchamiała zawsze tylko w odpowiednich, wybranych starannie przez siebie momentach. I, choć nie można powiedzieć, że należała do osób racjonalnych, to w sprawach uczuć, jak na ironię, była aż nazbyt wyrachowana. Szybkie bicie serca natychmiast otaczane było mgiełką zimnej kalkulacji na temat szans na dalszy rozwój kiełkującej namiętności. I – albo kontynuowane w cichości własnego serca i umysłu (co nie pozbawione było katuszy duchowych), albo zdecydowanie wypierane poza ramy świadomej egzystencji i skazywane odgórnie na rychłą śmierć. Kompletnie nie potrafiła wytłumaczyć sobie owego fenomenu, tego zagadkowego przejawu swojej osobowości. Pragnienie spontaniczności, pozwolenie samej sobie po prostu dać się ponieść, bez zastanawiania się „po co”, „dlaczego”, „jak” czy „co dalej” – było jedynie marzeniem, nie zapowiadającym spełnienia. Może właśnie dlatego jej związki trwały zawsze tak krótko i było ich tak mało. * * * Przypadek. Spada na nas nagle, nie wiadomo skąd. Wpada w nasze życie i obraca je o sto osiemdziesiąt stopni. Choć niby nic nie dzieje się bez przyczyny, a nasze losy, już przed narodzinami, zapisane były w gwiazdach, to za każdym razem jesteśmy niesamowicie zaskoczeni, nie potrafimy opanować emocji, a własne reakcje zdają się nam obce, nie nasze. Bo zapominamy czasem, że to nie my ustalamy porządek tej Gry i nasze plany nie zawsze są sztywne i zamknięte, bez możliwości rewizji, czy zmiany punktu ciężkości. W jednym momencie wielkie „bum” – przypadek. Nagły, niespodziewany zbieg okoliczności, splot nieprzewidzianych wątków, punkt, w którym łączą się diametralnie różne dotąd materie. Jesteśmy wytrąceni z bezpiecznej dotąd równowagi, gubimy logikę i spokój. A jednak – czyż śmiertelnie nudnym nie byłby świat bez przypadków? * * * Nie miała zbyt wiele czasu dla siebie, prawdę mówiąc – nie miała go wcale. Praca i opieka nad chorą matką absorbowały każdą wolną chwilę. W każdym razie teoretycznie wolną, bo kiedy występowała taka potrzeba, zwalniała się z pracy i biegła do ukochanej rodzicielki, by jak najbardziej ulżyć jej w cierpieniach. Gdy mama umarła, nie potrafiła zaplanować sobie dnia, który dłużył się nieprzeciętnie. Czasu okazało się nagle zbyt wiele. Zabijała go kompletnie przypadkowymi czynnościami. Robiła generalne porządki, naprawiała zepsute sprzęty, sortowała odpadki, grabiła liście, kupowała gazety, które czytała od deski do deski bez względu na ich treść. Początkowo robiła to, by zapomnieć o bólu i tęsknocie, nie myśleć o potwornym braku, jaki odczuwała na każdym kroku. W końcu przez ostatnie 3 lata żyła tylko i wyłącznie dla matki. Tamto życie wchłonęło ją tak bardzo, że zapomniała o sobie. Od 3 lat nie zrobiła nic dla własnej przyjemności, tak ot, zwyczajnie, dla własnego widzimisię. Ciągle była młoda. Miała tylko 24 lata. Ale w kręgu najbliższych koleżanek uchodziła za „starą pannę”. One wszystkie dawno uwiły sobie własne gniazdka, powychodziły za mąż, i - jeśli nawet nie wszystkie miały już dzieci – to posiadanie młodej latorośli znajdowało się w realnych planach. Nie przejmowała się tym. Nie miała przecież dotąd nawet czasu, żeby zagłębiać się w tego typu rozmyślania. A teraz? Podobne dywagacje przygnębiały ją tylko jeszcze bardziej. Wolała więc w ogóle nie myśleć. Przynajmniej na razie. Zresztą wierzyła w przeznaczenie. Tłumaczyła więc sobie, że jeśli ma kogoś mieć, to prędzej czy później tak się stanie.
* * * Wszystko nieważne. Bo ważne jest tylko to, co prawdziwe, co można poczuć, wchłaniać całą duszą i ciałem, do czego się tęskni i uśmiecha w myślach na samo wspomnienie. Takie były jego dłonie, włosy, jego oczy, ciepła skóra, prosty nos i myślące czoło. Nie był piękny, choć – na swój sposób zauroczył ją. Mogła godzinami siedzieć. wpatrując się w niego. Nic nie mówić, po prostu być blisko. Czuć zapach jego wody toaletowej – przymykała oczy i wchłaniała tę magiczną dla niej woń, a potem przypominała ją sobie, kiedy jego nie było w pobliżu. Lubiła głaskać go po twarzy i kiedy on zatapiał palce w jej ciemne włosy. Wszystko ją w nim fascynowało. Nie był taki jak pozostali faceci, których znała. W kontaktach raczej oschły i powściągliwy w okazywaniu najmniejszych przejawów sympatii, rzadko się uśmiechał. Stanowczy, poważny, cały czas jakby trochę nieobecny, pogrążony w swoich myślach. Nie prawił komplementów, nie dawał kwiatów, co najwyżej podrzucał jej od czasu do czasu jakąś książkę. Był jak skała, przynajmniej tak jej się wydawało – twardy, nieugięty, zimny. Ale wystarczało delikatne muśnięcie palcami po jego skroni czy ręce, a topniał pod jej dłońmi niczym lód. Nie pokazywał tego po sobie, ona czuła to przez skórę. Przymykał powieki, ale nie do końca – tak by mógł widzieć jej piękną, dziewczęcą jeszcze twarz.
* * *
- Przepraszam, czy dysponuje
Pani ołówkiem? – podskoczyła jak oparzona.
* * * W pokoju panował półmrok. W powietrzu wisiała miła woń orientalnych ziół. Mocno przyciągnął ją do siebie. Oplótł dłońmi jej biodra i delikatnie przesuwał ręce ku górze. Pieścił ją subtelnie, ale zdecydowanymi ruchami. Zbliżał twarz do obnażonych miejsc ciała i chłonął zapach jej skóry. Całowali się szybko, mocno, namiętnie. Każdy gest naznaczony był największą intensywnością. Spieszyli się tak, jakby bali się, że wschód słońca przerwie ich szczęście. Że nie zdążą się sobą nacieszyć, bo życie umknie im, nim się spostrzegą. Chcieli mieć się dla siebie, teraz, szybko, jak najmocniej, jak najbliżej. Chłonąć się nawzajem na zapas. Nie słyszała nic, tylko bicie własnego serca i jego pospieszny oddech. Wplatał palce w jej włosy, przesuwał dłonie po całym ciele, opływał nimi wszelkie wklęsłości i wzniesienia. Ona odwzajemniała pieszczoty. Czuła pod swoimi dłońmi ciało, które ją pociągało, fascynowało, draśnięte zębem historii, której sama nie znała. Oplatało ją i chroniło przed całym światem. Było jak ciepła grota, w której nie bała się skryć. Wiedziała, że może zamknąć oczy, a ono – niczym stabilny most – przeprowadzi ją przez każdą niebezpieczną przepaść. W końcu nastąpiło cudowne zespolenie. Przez chwilę stanowili jedno. Ich ciała cudownie komponowały się z sobą, jej – młode, nieskalane, piękne i delikatne z jego – dojrzałym, potężnym, doświadczonym, silnym. Potem leżeli blisko siebie i znów cisza. On przesuwał palcami po jej twarzy i starał się wyryć w pamięci jej rysy, każdy fragment. Zapamiętywał kształt nosa, skroni, czoła, oczu, studiował wykrój ust i jedwab policzków. Liczył rzęsy i smagał delikatnie po szyi. Jak dwa anioły z dwóch różnych nieb, dwie antypody niepodobne spotkać się w jednym miejscu. Dzieliło ich wszystko. Tak nieprawdopodobne, że aż nieuniknione. Jak cudnie popada się w skrajności. * * * |
||||
|
|
||||
|
Nienawidzę -
wersja 1 Nienawidzę, kiedy pożerają mnie wzrokiem. Chłepcą łapczywie centymetr po centymetrze. Penetrują oczami wszystkie zakamarki mojego ciała pełzając w wyobraźni po jego zawiłych terytoriach. I nienawidzę, kiedy ślinią się na samą myśl o mnie, spływając białą mazią i lepiąc się od potu. Podnieceni do granic możliwości drżą cali na widok moich nóg i piersi. W myślach wgryzają się łakomie w mój kark, liżą szyję. Patrzą na mnie – obiekt swego pożądania – błądząc wzrokiem pod ubranie. Lekkie napięcie mięśni, rozchylone usta, rozpięta zbyt głęboko koszula, a już hormony buzują jak opętane, Eros budzi się zrywnie. Źrenice wielkie niczym złotówki, usta pełne śluzu, chcą podzielić się ze mną tym wszystkim, co za chwilę stworzą ich ciała. Rozbierają mnie gwałtownie wzrokiem pojąc zachłannie swe nienasycone nigdy żądze. I nienawidzę, gdy dyszą mi do ucha wpuszczając w nie nieartykułowane dźwięki. Zwilżają wargi, mrużą oczy i prężą się cali w nieogarniętej ekstazie. Nienawidzę, kiedy wodzą po mnie wzrokiem od czubka głowy, po palce u stóp i znów w górę, by ponownie spaść w dół. Dotykają mnie wszędzie, ocierają się o mnie i grasują bezwstydnie spojrzeniem po całym moim ciele dokonując agresywnej ekspansji, na którą nie mają przyzwolenia. Prześwietlają mnie na wskroś i wyobrażają nagą w wyuzdanej pozie, nęcącą ich swymi powabami. I nienawidzę, kiedy gwałcą mnie oczami, tymi nie ukrytymi substytutami genitaliów. Rozognieni, rozedrgani, pęcznieją i skamlą całym ciałem. Wiją się wokół mnie. A ja – odwracam wzrok i odchodzę ze wstrętem.
Nienawidzę - wersja 2 Nienawidzę kiedy pożerają mnie wzrokiem chłepcą łapczywie centymetr po centymetrze penetrują oczami wszystkie zakamarki mojego ciała pełzając w wyobraźni po jego zawiłych terytoriach i nienawidzę kiedy ślinią się na samą myśl o mnie spływając białą mazią i lepiąc się od potu podnieceni do granic możliwości drżą cali na widok moich nóg i piersi w myślach wgryzają się łakomie w mój kark liżą szyję patrzą na mnie – obiekt swego pożądania – błądząc wzrokiem pod ubranie lekkie napięcie mięśni rozchylone usta rozpięta zbyt głęboko koszula a już hormony buzują jak opętane Eros budzi się zrywnie ich źrenice wielkie niczym złotówki usta pełne śluzu chcą podzielić się ze mną tym wszystkim co za chwilę stworzą ich ciała rozbierają mnie gwałtownie wzrokiem pojąc zachłannie swe nienasycone nigdy żądze i nienawidzę gdy dyszą mi do ucha wpuszczając w nie nieartykułowane dźwięki zwilżają wargi mrużą oczy i prężą się cali w nieogarniętej ekstazie nienawidzę kiedy wodzą po mnie wzrokiem od czubka głowy po palce u stóp i znów w górę by ponownie spaść w dół dotykają mnie wszędzie ocierają się o mnie i grasują bezwstydnie spojrzeniem po całym moim ciele dokonując agresywnej ekspansji na którą nie mają przyzwolenia prześwietlają mnie na wskroś i wyobrażają nagą w wyuzdanej pozie nęcącą ich swymi powabami i nienawidzę kiedy gwałcą mnie oczami tymi nie ukrytymi substytutami genitaliów rozognieni rozedrgani pęcznieją i skamlą całym ciałem wiją się wokół mnie a ja odwracam wzrok i odchodzę ze wstrętem
|
||||
|
Myślę sobie „Myślę sobie, że ta zima wreszcie musi minąć. Zazieleni się, wyrośnie kilka drzew. Zimny poniedziałek słoneczną stanie się niedzielą, co nie pozmywane - samo zmyje się.” Tak sobie czasami myślę, kiedy zastanawiam się nad swoim życiem, że nie mam za bardzo z czym w nie wchodzić. Zaplecza nie mam prawie żadnego, arsenał przetrzebiony, magazyny dziurawe. Nie nadaję się chyba do niczego. To znaczy, pewnie znalazłoby się parę takich sfer, w których mogłabym się sprawdzić, może i całkiem płodnie. Jednak nie widzę przed sobą żadnej konkretnej dziedziny, co do której nie miałabym najmniejszej wątpliwości, że będę w niej brylować, no – co najmniej moja wiedza, kompetencje, tudzież praktyczne umiejętności pozwoliłyby znaleźć się w czołówce przodowników owej aktywności.
Dla
jasności – spójrzmy po kolei na strategiczne punkty mojego życiorysu. Po
pierwsze uno: studia, a w dalszej perspektywie i kariera zawodowa – czyli po
prostu robota. Hm, szczerze mówiąc z roku na rok temat ten przygnębia mnie
coraz bardziej. Nie wiem, czy to nie zakrawa czasem na jakąś ironię, ale im
więcej wiedzy sobie przyswajam (o ile faktycznie to robię) tym mniej czuję
się kompetentna we własnej „działce”. Nie widzę dla siebie realnych szans na
rynku pracy. Szkoła? Chyba skompromitowałabym się na wstępie, występując na
forum najmłodszej nawet klasy. Może ździebko dramatyzuję, ale myślę, że
niełatwo byłoby mi wypracować sobie wśród braci szkolnej autorytet na bazie
moich kompetencji dotyczących informatyki. Jezu! To tragedia istna jest
jakaś! Fatalna pomyłka czy jak inaczej nazwać tę niezgodność?
Pomyślę jeszcze nad tym…. Co tam dalej mamy? Coś cielesnego może? Ee, myślę, że ten pomysł z wyliczanką był jednak zbyt banalny, wolę szturmem iść z myślami! I już! [CENSORED] Nic mi się „dostatecznie” nie podoba. Sama wiem, że wielce niedoskonałe stworzenie jest ze mnie, to od innych oczekuję dopieszczenia w każdym calu. Paranoja. [CENSORED] Nie czuję się na siłach, by w pełni oddać się temu, czego pragnę. A z drugiej strony otwieram na oścież serce i duszę przed wszystkimi, chyba tak do końca nie zastanawiając się, czy ma to większy sens lub czy nie jest to gest na wyrost. Pokazuję chyba zbyt wiele zbyt wielu. Czasem wyobrażam sobie, co mogłabym zrobić, jak, w jakiej scenerii by to się zdarzyło. Snuję sobie czasem takie ułudy. Niby po nic. Boje się, że przez to za bardzo zatapiam się w rzeczy nieistniejące, zamiast skupić na realiach i żyć tym, co faktycznie ma miejsce. Mam czasami takie dziwne wrażenie (zresztą podobno nie tylko ja), że czekam na cos niesamowitego, co wkrótce nastąpi. Że wszystko, co się już zdarzyło lub dzieje się wokół mnie, to tyko takie przeczekiwanie, czuwanie przed tym CZYMŚ. Choć z drugiej strony, patrząc na to realistycznym okiem – myślę, że takie myślenie jest wielce destrukcyjne – zarówno dla mnie samej jak i dla całego mojego otoczenia – bo i dzieje się ze szkodą dla wszystkich moich bliskich, którzy są tylko przedsmakiem do wielkiej uczty. To niedobre, na pewno. Swoją drogą, to, na co tak uporczywie czekam, może być moją zwykłym wymysłem, nie mającym żadnego odniesienia do rzeczywistości. I najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzy. Tęsknię prawdopodobnie za jakimś swoim wyimaginowanym ideałem sielskiego życia, czy namiętnej miłości – które faktycznie mogą się nigdy nie ziścić. Rozmawiałam o tym z przyjaciółką. On ma podobne odczucia. Obie doszłyśmy jednak do podobnego wniosku i przedsięwzięłyśmy stanowcze postanowienie. Odtąd wszystko, co nam się przydarzy, najdrobniejszy nawet moment, spotkanie, przypadek – traktować będziemy jako coś niesamowitego, na co czekałyśmy całe życie. W ten sposób uwalniamy się niejako od zniewalającego nas uczucia nostalgii za nieziszczonym, a wszystko przeżywamy, może aż nadto emocjonalnie. Każda chwila jest swoistą niesamowitością, bierzemy z niej tyle, ile tylko można. Myślę, że to świetny pomysł. [CENSORED] c.d .n ::designed_by_alutka:: |
||||