Szłam ulicą - nie dokończone
Nigdy nie mów zawsze
Nienawidzę -
2 wersje
Myślę sobie - luźne myśli

 

 
 

Szłam ulicą

    Szłam ulicą. Padał deszcz. Miałam mokre włosy, całe ubranie pęczniało od wody. Ciało przeszywały dreszcze i trzęsłam się z zimna, choć było wtedy lato. Wokół mnie – żywej duszy, nikt rozsądny nie wychylał nosa poza próg własnego domu – ulewa cięła niemiłosiernie. Odczuwałam ją jak karę, swoisty odwet niebios. Znowu to zrobiłam. Czułam się okropnie i właściwie do końca nie umiałam sobie wytłumaczyć własnego postępowania. To jest jak obłęd, powtarza się wciąż i na nowo. Niby zdaję sobie sprawę, jak jest złe i niewłaściwe, a jednak stale to robię! Koszmar. Nie potrafię się powstrzymać. Jak kleptoman sięgający po kolejny długopis do kilkumilionowej kolekcji. Bieg wydarzeń zatacza kolejny krąg, a ów proceder zdaje się nie mieć końca.
  

    Spotkaliśmy się całkiem przypadkowo, w sposób, jaki nigdy w życiu nie przyszedłby mi do głowy. „Absolutna niesamowitość tego, co absolutnie normalne.”[1] Z opowieści rodziców czy dziadków słyszy się zwykle cudowne historie płomiennych miłości, które wybuchały w letnie wieczory, na potańcówkach u przyjaciół, w pociągach, parkach. Moja lovestory miała swój początek, niewinny całkiem, w autobusie. Facet zwrócił moją uwagę, bo.. był facetem. Banał. Nie, nie – to nie całkiem tak, że wszystko, co myśli tym, co od pasa w dół mnie interesuje. Aczkolwiek czy samo „bycie facetem” nie jest wystarczającym powodem, żeby przykuć mój wzrok? I jeśli kogokolwiek wprawia to w irytację czy wywołuje kpinę, to trudno. Przeżyję. Obiekt mojego zainteresowania wyglądał na stanowczego mężczyznę o silnych ramionach, z nadmiarem ambicji i nieco przerośniętym poczuciem własnej wartości. Był wysoki, przystojny, o ciemnej czuprynie. Dokładnie tak, jak lubię. Nigdy wcześniej nie zauważyłam go, mimo że nikt i nic nie jest w stanie umknąć mojej uwadze. Zresztą nie wyglądał na codziennego pasażera środków komunikacji miejskiej. Znacznie wyróżniał się spośród „nas”. Nie był cudem piękności – ale ta właśnie cecha jest kategorycznie eliminowana z mojego obrazu (przebrzmiałego słowa) IDEAŁU. Fakt. Nie mogłam jednak oderwać oczu. Wprost pochłaniałam go wzrokiem. Podróż zdawała się trwać wieki, choć faktycznie zajmowała marne 15 minut. Cholera! Pomyślałam. Nie mogę tego tak zostawić, coś ciągnęło mnie do tego gościa. Cudowne uczucie. Miałam ochotę iść za nim. Co za głupota! Totalnie chore rozumowanie. Eee, zostawiamy sprawy losowi. Czytaj – nie robimy nic i pozawalamy życiu dziać się koło nas, czy może raczej bez nas?! Jasne, dywaguj sobie, filozofuj, tak czy siak niczego nie zrobisz! Strach cię paraliżuje. Strach.. Przed czym? Do diabła z tym! Tyle myśli, kłęby bzdur. Całe życie przelatuje przed oczami – widzę swoje wszystkie porażki i zwycięstwa. I to wszystko w ciągu kilku sekund. Człowiek to nieziemskie stworzenie. No i nic.


    Znów ten sam, do znudzenia trywialny scenariusz: uczelnia – praca – zakupy – dom – prysznic – zimna kołdra – prysznic – uczelnia, bleee. Dzwoni komórka, odbieram jeszcze w tramwaju. Hmm, dziwne – myślę – nie znam numeru. Facet wmawia mi, że w zeszłym tygodniu byłam uczestnikiem wypadku, w którym jego samochód, jak to się wyraził, został „dotkliwie poturbowany”. Co za kretyn do kwadratu! Nie dość, że wydzwania do mnie kilka minut po 7 rano, wmawia mi spowodowanie jakiegoś straszliwego wypadku, to jeszcze traktuje samochód jak człowieka! (Freud miał całkowitą rację mówiąc, że samochód to dla faceta przedłużenie przyrodzenia!) Jezusie! Nie pozwól mi wybuchnąć, tym bardziej, że nie wyspana jestem dziś okrutnie. Próbuję wytłumaczyć facetowi, że nie mam bladego pojęcia o czym do mnie mówi od 3 minut. Poirytowana mocno usiłuję zakończyć bezpłodną rozmowę i uwolnić się od natarczywych oskarżeń. Nic jednak do niego nie dociera. Koniecznie miałam przyjechać tego samego dnia na jakąś tam ulicę w celu wyjaśnienia niedomówień utrudniających ubezpieczycielowi wypłatę odszkodowania z dotkliwą stratą dla mnie. Męczyła mnie już ta rozmowa. Ale – nie wiedzieć czemu – nie rozłączałam się, tylko brnęłam w tę bezsensowną gadaninę. A jakby tego było mało – umówiłam się z porannym dręczycielem w celu wypertraktowania najbardziej korzystnych dla mnie (poniekąd sprawczyni kolizji!?) warunków.


    Gdy tylko wsunęłam telefon na dno torby (to z przezorności – w obawie przed kieszonkowcami - jednokomórkowcami) dotarło do mnie, co zrobiłam. Cholera! Znów się w coś wpakowałam. Nie, muszę koniecznie to odkręcić! Czy ja naprawdę jestem aż tak nieprzytomna tego ranka? Sięgnęłam po telefon. Fatum.. istne fatum! Rozładowany! No pięknie, myślę sobie, i poirytowana ciskam telefonem w otwór torebki. Nie pozostało mi nic innego – jak tylko stawić się w umówione przed momentem miejsce – i wreszcie odkręcić fatalne nieporozumienie.


    Dzień był nudny, jak zwykle, kiedy jestem nie do końca przytomna. Zmęczenie wzięło górę mad mobilizacją ciała do, w miarę normalnego, funkcjonowania. Jeszcze tylko pół godziny. Kurcze! Gdzie właściwie jest Kosińskiego? Szybko, spytać się kogoś! Kogo?! Pobiegłam na pocztę – na szczęście dysponowali mapą. Znalazłam nieszczęsną.


 

[1] David Mitchell, sen_numer_9, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002.
 

 

 
  Nigdy nie mów zawsze

* * *

        Jak łatwo popada się w skrajności. Zadziwiające. Podobno od miłości do nienawiści to zaledwie mały krok. Tylko dlatego, że tak samo jednoznaczne, wywołujące równie silne emocje? Bo nie pozostawiają miejsca na szarości? Czarne albo białe, innej opcji nie ma?


        Nie chciała tak. Na pewno nie w ten sposób. W mężczyźnie miała znaleźć pewność, opiekę i bezpieczeństwo. Miał być silny, stanowczy, nawet nieco szorstki. Ale nie mógł przypominać jej ojca! W każdym razie nie wiekiem!? Ta wersja w ogóle nie wchodziła w grę, nigdy by się na to świadomie nie zdecydowała i obśmiałaby każdego, kto próbowałby ją przekonać do podobnego (nie) prawdopodobieństwa. Na nic zarzekanie się, kiedy w grę wchodzi siła wyższa. Trafia w środek mrowiska, jak grom z jasnego nieba. Przypadek. Stało się.


        Spotykała go w czytelni, był zawsze wtedy, kiedy tam przychodziła. Jedyne, co mogło zwracać uwagę to fakt, że siedział nad książkami całkowicie w nich zatopiony. Kiedy wchodziła – był już, wychodziła do domu – ciągle tam tkwił. Poza opasłymi tomami zdawał się nie widzieć nikogo i niczego wokół siebie.


      Jej ideał związku, nabudowywany od lat, runął w czeluście absurdalnej niemożliwości z tą samą intensywnością, z jaką był chroniony. Czuła, że zdradziła własne priorytety i tylko dlatego nachodziły ją wątpliwości i niepokój. Poza tym było jej wspaniale. Jak nigdy wcześniej.

* * *

        Zawsze, odkąd tylko pamięta, wzbraniała się przed „starszymi panami”. Dziewczyny, którym imponował stateczny mężczyzna, uważała za niepoważne, a ich fanaberie – śmieszne. Rozsądek nakazywał jej iść wytyczonymi wcześniej przez pokolenia (co nie oznacza, że kategorycznie przez nie przestrzeganymi) i powszechnie uznanymi torami. Jeśli już się „bratać” to z mężczyzną starszym, a i owszem, ale owa różnica wieku spoczywać musiała w tzw. przyzwoitych granicach. Wszelkie odstępstwa od wyznawanego przez nią – siłą rzeczy, tudzież wyssanego z mlekiem matki – wzoru uważała jednoznacznie za dziwactwa. Nic więc dziwnego, że panowie „w pewnym wieku” w ogóle dla jej nie istnieli. Owszem, widziała ich – fizycznie, ale nie obejmowała w swoim pojęciu w kategorii materiału na adoratora, nie mówiąc już o partnerstwie. Czy wydawali jej się aseksualni? Trudno powiedzieć, nie zastanawiała się nad tym zupełnie. Zresztą myślenie w obrębie tematyki damsko - męskiej uruchamiała zawsze tylko w odpowiednich, wybranych starannie przez siebie momentach. I, choć nie można powiedzieć, że należała do osób racjonalnych, to w sprawach uczuć, jak na ironię, była aż nazbyt wyrachowana. Szybkie bicie serca natychmiast otaczane było mgiełką zimnej kalkulacji na temat szans na dalszy rozwój kiełkującej namiętności. I – albo kontynuowane w cichości własnego serca i umysłu (co nie pozbawione było katuszy duchowych), albo zdecydowanie wypierane poza ramy świadomej egzystencji i skazywane odgórnie na rychłą śmierć. Kompletnie nie potrafiła wytłumaczyć sobie owego fenomenu, tego zagadkowego przejawu swojej osobowości. Pragnienie spontaniczności, pozwolenie samej sobie po prostu dać się ponieść, bez zastanawiania się „po co”, „dlaczego”, „jak” czy „co dalej” – było jedynie marzeniem, nie zapowiadającym spełnienia. Może właśnie dlatego jej związki trwały zawsze tak krótko i było ich tak mało.

* * *

 Przypadek. Spada na nas nagle, nie wiadomo skąd. Wpada w nasze życie i obraca je o sto osiemdziesiąt stopni. Choć niby nic nie dzieje się bez przyczyny, a nasze losy, już przed narodzinami, zapisane były w gwiazdach, to za każdym razem jesteśmy niesamowicie zaskoczeni, nie potrafimy opanować emocji, a własne reakcje zdają się nam obce, nie nasze. Bo zapominamy czasem, że to nie my ustalamy porządek tej Gry i nasze plany nie zawsze są sztywne i zamknięte, bez możliwości rewizji, czy zmiany punktu ciężkości. W jednym momencie wielkie „bum” – przypadek. Nagły, niespodziewany zbieg okoliczności, splot nieprzewidzianych wątków, punkt, w którym łączą się diametralnie różne dotąd materie. Jesteśmy wytrąceni z bezpiecznej dotąd równowagi, gubimy logikę i spokój. A jednak – czyż śmiertelnie nudnym nie byłby świat bez przypadków?

* * *

Nie miała zbyt wiele czasu dla siebie, prawdę mówiąc – nie miała go wcale. Praca i opieka nad chorą matką absorbowały każdą wolną chwilę. W każdym razie teoretycznie wolną, bo kiedy występowała taka potrzeba, zwalniała się z pracy i biegła do ukochanej rodzicielki, by jak najbardziej ulżyć jej w cierpieniach. Gdy mama umarła, nie potrafiła zaplanować sobie dnia, który dłużył się nieprzeciętnie. Czasu okazało się nagle zbyt wiele. Zabijała go kompletnie przypadkowymi czynnościami. Robiła generalne porządki, naprawiała zepsute sprzęty, sortowała odpadki, grabiła liście, kupowała gazety, które czytała od deski do deski bez względu na ich treść. Początkowo robiła to, by zapomnieć o bólu i tęsknocie, nie myśleć o potwornym braku, jaki odczuwała na każdym kroku. W końcu przez ostatnie 3 lata żyła tylko i wyłącznie dla matki. Tamto życie wchłonęło ją tak bardzo, że zapomniała o sobie. Od 3 lat nie zrobiła nic dla własnej przyjemności, tak ot, zwyczajnie, dla własnego widzimisię. Ciągle była młoda. Miała tylko 24 lata. Ale w kręgu najbliższych koleżanek uchodziła za „starą pannę”. One wszystkie dawno uwiły sobie własne gniazdka, powychodziły za mąż, i - jeśli nawet nie wszystkie miały już dzieci – to posiadanie młodej latorośli znajdowało się w realnych planach. Nie przejmowała się tym. Nie miała przecież dotąd nawet czasu, żeby zagłębiać się w tego typu rozmyślania. A teraz? Podobne dywagacje przygnębiały ją tylko jeszcze bardziej. Wolała więc w ogóle nie myśleć. Przynajmniej na razie. Zresztą wierzyła w przeznaczenie. Tłumaczyła więc sobie, że jeśli ma kogoś mieć, to prędzej czy później tak się stanie.


      Kochała książki. Zaczytywała się w nich do utraty tchu. Mogła spędzić kilka dni i nocy tylko i wyłącznie na czytaniu. Teraz, po śmierci matki, miała dla nich wreszcie mnóstwo czasu. Kiedy już oswoiła się nieco ze swoją straszliwą tęsknotą i smutkiem, zaczęła przesiadywać w czytelniach, księgarniach, bibliotekach. Trochę dlatego, żeby nie być w domu, gdzie każdy przedmiot przypominał jej o mamie, a trochę by zaszyć się gdzieś z dala od ludzi, którzy ostatnio z przesadną tkliwością rozczulali się nad nią i współczuli głęboko. Odnalazła swój świat, który gdzieś tam po drodze zgubiła. Było jej dobrze.

* * *

      Wszystko nieważne. Bo ważne jest tylko to, co prawdziwe, co można poczuć, wchłaniać całą duszą i ciałem, do czego się tęskni i uśmiecha w myślach na samo wspomnienie. Takie były jego dłonie, włosy, jego oczy, ciepła skóra, prosty nos i myślące czoło. Nie był piękny, choć – na swój sposób zauroczył ją. Mogła godzinami siedzieć. wpatrując się w niego. Nic nie mówić, po prostu być blisko. Czuć zapach jego wody toaletowej – przymykała oczy i wchłaniała tę magiczną dla niej woń, a potem przypominała ją sobie, kiedy jego nie było w pobliżu. Lubiła głaskać go po twarzy i kiedy on zatapiał palce w jej ciemne włosy. Wszystko ją w nim fascynowało. Nie był taki jak pozostali faceci, których znała. W kontaktach raczej oschły i powściągliwy w okazywaniu najmniejszych przejawów sympatii, rzadko się uśmiechał. Stanowczy, poważny, cały czas jakby trochę nieobecny, pogrążony w swoich myślach. Nie prawił komplementów, nie dawał kwiatów, co najwyżej podrzucał jej od czasu do czasu jakąś książkę. Był jak skała, przynajmniej tak jej się wydawało – twardy, nieugięty, zimny. Ale wystarczało delikatne muśnięcie palcami po jego skroni czy ręce, a topniał pod jej dłońmi niczym lód. Nie pokazywał tego po sobie, ona czuła to przez skórę. Przymykał powieki, ale nie do końca – tak by mógł widzieć jej piękną, dziewczęcą jeszcze twarz.


      Lubiła studiować jego anatomię. Gdyby potrafiła dobrze rysować pewnie z kosmetyczną drobiazgowością odtworzyłaby z pamięci najmniejszy skrawek jego ciała. Dłonie miał duże i mocne. Nie były spracowane, ale (jeśli tak w ogóle można powiedzieć o czyichś dłoniach) te były mądre. Nie było żadnego zbędnego ruchu, każdy miał ściśle określony cel i przemyślaną dynamikę. Żadnej przesady, żadnego wybuchu nie kontrolowanej ekspresji. Nos był piękny, prosty. Oczy błękitne, przenikliwe tak, że jego spojrzenie przeszywało na wskroś – powodowało ciarki na plecach. To chyba właśnie te oczy tak ją zaczarowały. Spojrzał tylko raz, ale przytrzymał wzrok do chwili, kiedy ona się nie odwróciła. To spojrzenie zrobiło na niej piorunujące wrażenie, nie mogła przestać o nim myśleć. Nic konkretnego, po prostu przewierciło ją do samych pięt.


      Na początku chciała go tylko poznać, sądziła, że jest fascynującym człowiekiem. Z czasem każda myśl na jego temat powodowała osobliwy ból brzucha. Dziwiła się swoim reakcjom. Przecież nigdy wcześniej w ogóle nie zauważyłaby go, choćby nawet wpadli na siebie. Taki niewidzialny mruk. Poza tym był przecież od niej dużo starszy! Bardzo dużo, kilkanaście lat więcej. Nierealne. Niemożliwe. Nie.

* * *

   - Przepraszam, czy dysponuje Pani ołówkiem? – podskoczyła jak oparzona.
   -
 Bardzo przepraszam, nie chciałem przestraszyć, tylko.. może ma pani ołówek? - Boże, ten głos! Jak z podziemi, niski, matowy. Od razu pomyślała, że mogłaby słuchać go bez końca. Podniosła wzrok – zamroził ją spojrzeniem. Było zimne, beznamiętne, ale przewiercające na wskroś. Szybko spuściła oczy, niesamowicie trudno było utrzymać je na sobie.
   -
 Owszem, proszę bardzo… - zaczęła nerwowo przeszukiwać torbę. – O, niestety… chyba nie mam jednak…
   -
 Trudno… - odszedł.


      Wpadła, zwyczajnie wpadła. Ona – zatwardziała w swych skostniałych, konserwatywnych poglądach nie podlegających rewizji, nie mówiąc już o jakiejkolwiek możliwości ich zmiany. Ten głos brzmiał jej w myślach. Nie mogła się od niego uwolnić. Samo wspomnienie przyprawiało ją o dreszcze. Odtąd nie było dnia, żeby choć na chwilę nie wpadła do czytelni. Czasem zanurzała tylko nos, by choć rzucić okiem na biurko stojące pod oknem. Był tam zawsze. Wyglądał na potwornie samotnego człowieka, którego rozczarowało życie i który nie ma już najmniejszej ochoty na danie mu - a tym samym i sobie - ostatniej szansy.


      Im bardziej racjonalizowała w swojej głowie owo dziwne, rodzące się w niej uczucie, tym bardziej fascynowało ją ono, wciągało. Poczuła, że mogłaby spróbować. Pomyślała – właściwie, dlaczego nie? Co w tym takiego złego? Sądziła kiedyś, że taki mężczyzna może ją jedynie odrzucać. Na samą myśl o bliższym kontakcie z kimś takim aż się wzdrygała. Taki mężczyzna był dla niej kompletnie bezpłciowy, nie był w najmniejszym nawet calu kandydatem na obiekt westchnień, nie mówiąc już nawet o namiętnych uniesieniach. Nie, po prostu nie. Nie potrafiłaby. Teraz jednak wszystko zdawało się możliwe. Było przynajmniej w sferze realnych do podjęcia prób. Sama decyzja o ich prawdopodobnej realizacji była dla niej krokiem milowym. Nagle poczuła, że mogłaby postawić wszystko na jedną kartę. Ona – zatwardziała wyznawczyni konwenansów, wierna zasadzie, że wszelka inicjatywa w relacjach damsko – męskich należy tylko i wyłącznie do płci brzydkiej – zapragnęła przejąć pałeczkę i sama zawalczyć o własny los. Podeszła i spytała.

* * *

 W pokoju panował półmrok. W powietrzu wisiała miła woń orientalnych ziół. Mocno przyciągnął ją do siebie. Oplótł dłońmi jej biodra i delikatnie przesuwał ręce ku górze. Pieścił ją subtelnie, ale zdecydowanymi ruchami. Zbliżał twarz do obnażonych miejsc ciała i chłonął zapach jej skóry. Całowali się szybko, mocno, namiętnie. Każdy gest naznaczony był największą intensywnością. Spieszyli się tak, jakby bali się, że wschód słońca przerwie ich szczęście. Że nie zdążą się sobą nacieszyć, bo życie umknie im, nim się spostrzegą. Chcieli mieć się dla siebie, teraz, szybko, jak najmocniej, jak najbliżej. Chłonąć się nawzajem na zapas. Nie słyszała nic, tylko bicie własnego serca i jego pospieszny oddech. Wplatał palce w jej włosy, przesuwał dłonie po całym ciele, opływał nimi wszelkie wklęsłości i wzniesienia. Ona odwzajemniała pieszczoty. Czuła pod swoimi dłońmi ciało, które ją pociągało, fascynowało, draśnięte zębem historii, której sama nie znała. Oplatało ją i chroniło przed całym światem. Było jak ciepła grota, w której nie bała się skryć. Wiedziała, że może zamknąć oczy, a ono – niczym stabilny most – przeprowadzi ją przez każdą niebezpieczną przepaść. W końcu nastąpiło cudowne zespolenie. Przez chwilę stanowili jedno. Ich ciała cudownie komponowały się z sobą, jej – młode, nieskalane, piękne i delikatne z jego – dojrzałym, potężnym, doświadczonym, silnym. Potem leżeli blisko siebie i znów cisza. On przesuwał palcami po jej twarzy i starał się wyryć w pamięci jej rysy, każdy fragment. Zapamiętywał kształt nosa, skroni, czoła, oczu, studiował wykrój ust i jedwab policzków. Liczył rzęsy i smagał delikatnie po szyi. Jak dwa anioły z dwóch różnych nieb, dwie antypody niepodobne spotkać się w jednym miejscu. Dzieliło ich wszystko. Tak nieprawdopodobne, że aż nieuniknione. Jak cudnie popada się w skrajności.

* * *

 

  Nienawidzę - wersja 1

Nienawidzę, kiedy pożerają mnie wzrokiem. Chłepcą łapczywie centymetr po centymetrze. Penetrują oczami wszystkie zakamarki mojego ciała pełzając w wyobraźni po jego zawiłych terytoriach. I nienawidzę, kiedy ślinią się na samą myśl o mnie, spływając białą mazią i lepiąc się od potu. Podnieceni do granic możliwości drżą cali na widok moich nóg i piersi. W myślach wgryzają się łakomie w mój kark, liżą szyję. Patrzą na mnie – obiekt swego pożądania – błądząc wzrokiem pod ubranie. Lekkie napięcie mięśni, rozchylone usta, rozpięta zbyt głęboko koszula, a już hormony buzują jak opętane, Eros budzi się zrywnie. Źrenice wielkie niczym złotówki, usta pełne śluzu, chcą podzielić się ze mną tym wszystkim, co za chwilę stworzą ich ciała. Rozbierają mnie gwałtownie wzrokiem pojąc zachłannie swe nienasycone nigdy żądze. I nienawidzę, gdy dyszą mi do ucha wpuszczając w nie nieartykułowane dźwięki. Zwilżają wargi, mrużą oczy i prężą się cali w nieogarniętej ekstazie. Nienawidzę, kiedy wodzą po mnie wzrokiem od czubka głowy, po palce u stóp i znów w górę, by ponownie spaść w dół. Dotykają mnie wszędzie, ocierają się o mnie i grasują bezwstydnie spojrzeniem po całym moim ciele dokonując agresywnej ekspansji, na którą nie mają przyzwolenia. Prześwietlają mnie na wskroś i wyobrażają nagą w wyuzdanej pozie, nęcącą ich swymi powabami. I nienawidzę, kiedy gwałcą mnie oczami, tymi nie ukrytymi substytutami genitaliów. Rozognieni, rozedrgani, pęcznieją i skamlą całym ciałem. Wiją się wokół mnie. A ja – odwracam wzrok i odchodzę ze wstrętem.

 

Nienawidzę - wersja 2

Nienawidzę

kiedy pożerają mnie wzrokiem

chłepcą łapczywie

centymetr po centymetrze

penetrują oczami

wszystkie zakamarki mojego ciała

pełzając w wyobraźni po jego zawiłych terytoriach

i nienawidzę

kiedy ślinią się na samą myśl

o mnie

spływając białą mazią

i lepiąc się od potu

podnieceni do granic możliwości

drżą cali

na widok moich nóg i piersi

w myślach wgryzają się łakomie w mój kark

liżą szyję

patrzą na mnie

– obiekt swego pożądania –

błądząc wzrokiem pod ubranie

lekkie napięcie mięśni

rozchylone usta

rozpięta zbyt głęboko koszula

a już hormony buzują jak opętane

Eros budzi się zrywnie

ich źrenice wielkie niczym złotówki

usta pełne śluzu

chcą podzielić się ze mną tym wszystkim

co za chwilę stworzą ich ciała

rozbierają mnie gwałtownie wzrokiem

pojąc zachłannie swe nienasycone nigdy żądze

i nienawidzę

gdy dyszą mi do ucha

wpuszczając w nie nieartykułowane dźwięki

zwilżają wargi

mrużą oczy

i prężą się cali

w nieogarniętej ekstazie

nienawidzę

kiedy wodzą po mnie wzrokiem

od czubka głowy

po palce u stóp

i znów w górę

by ponownie spaść w dół

dotykają mnie wszędzie

ocierają się o mnie

i grasują bezwstydnie spojrzeniem

po całym moim ciele

dokonując agresywnej ekspansji

na którą nie mają przyzwolenia

prześwietlają mnie na wskroś

i wyobrażają nagą

w wyuzdanej pozie

nęcącą ich swymi powabami

i nienawidzę

kiedy gwałcą mnie oczami

tymi nie ukrytymi substytutami genitaliów

rozognieni

rozedrgani

pęcznieją

i skamlą całym ciałem

wiją się wokół mnie

a ja

odwracam wzrok i odchodzę ze wstrętem

 

 
  Myślę sobie

„Myślę sobie, że ta zima wreszcie musi minąć. Zazieleni się, wyrośnie kilka drzew. Zimny poniedziałek słoneczną stanie się niedzielą, co nie pozmywane - samo zmyje się.”

 Tak sobie czasami myślę, kiedy zastanawiam się nad swoim życiem, że nie mam za bardzo z czym w nie wchodzić. Zaplecza nie mam prawie żadnego, arsenał przetrzebiony, magazyny dziurawe. Nie nadaję się chyba do niczego. To znaczy, pewnie znalazłoby się parę takich sfer, w których mogłabym się sprawdzić, może i całkiem płodnie. Jednak nie widzę przed sobą żadnej konkretnej dziedziny, co do której nie miałabym najmniejszej wątpliwości, że będę w niej brylować, no – co najmniej moja wiedza, kompetencje, tudzież praktyczne umiejętności pozwoliłyby znaleźć się w czołówce przodowników owej aktywności.

 Dla jasności – spójrzmy po kolei na strategiczne punkty mojego życiorysu. Po pierwsze uno: studia, a w dalszej perspektywie i kariera zawodowa – czyli po prostu robota. Hm, szczerze mówiąc z roku na rok temat ten przygnębia mnie coraz bardziej. Nie wiem, czy to nie zakrawa czasem na jakąś ironię, ale im więcej wiedzy sobie przyswajam (o ile faktycznie to robię) tym mniej czuję się kompetentna we własnej „działce”. Nie widzę dla siebie realnych szans na rynku pracy. Szkoła? Chyba skompromitowałabym się na wstępie, występując na forum najmłodszej nawet klasy. Może ździebko dramatyzuję, ale myślę, że niełatwo byłoby mi wypracować sobie wśród braci szkolnej autorytet na bazie moich kompetencji dotyczących informatyki. Jezu! To tragedia istna jest jakaś! Fatalna pomyłka czy jak inaczej nazwać tę niezgodność? Pomyślę jeszcze nad tym….
     
Praca? W urzędzie zatrudnienia wyśmiewają wszystkich absolwentów mojego kierunku, rzucając ze wzgardą papierek, świadczący o naszym świetnym wykształceniu. Czarna dziura.

      Co tam dalej mamy? Coś cielesnego może? Ee, myślę, że ten pomysł z wyliczanką był jednak zbyt banalny, wolę szturmem iść z myślami! I już!

      [CENSORED]

    Nic mi się „dostatecznie” nie podoba. Sama wiem, że wielce niedoskonałe stworzenie jest ze mnie, to od innych oczekuję dopieszczenia w każdym calu. Paranoja.

      [CENSORED]

Nie czuję się na siłach, by w pełni oddać się temu, czego pragnę. A z drugiej strony otwieram na oścież serce i duszę przed wszystkimi, chyba tak do końca nie zastanawiając się, czy ma to większy sens lub czy nie jest to gest na wyrost. Pokazuję chyba zbyt wiele zbyt wielu.

Czasem wyobrażam sobie, co mogłabym zrobić, jak, w jakiej scenerii by to się zdarzyło. Snuję sobie czasem takie ułudy. Niby po nic. Boje się, że przez to za bardzo zatapiam się w rzeczy nieistniejące, zamiast skupić na realiach i żyć tym, co faktycznie ma miejsce. Mam czasami takie dziwne wrażenie (zresztą podobno nie tylko ja), że czekam na cos niesamowitego, co wkrótce nastąpi. Że wszystko, co się już zdarzyło lub dzieje się wokół mnie, to tyko takie przeczekiwanie, czuwanie przed tym CZYMŚ. Choć z drugiej strony, patrząc na to realistycznym okiem – myślę, że takie myślenie jest wielce destrukcyjne – zarówno dla mnie samej jak i dla całego mojego otoczenia – bo i dzieje się ze szkodą dla wszystkich moich bliskich, którzy są tylko przedsmakiem do wielkiej uczty. To niedobre, na pewno. Swoją drogą, to, na co tak uporczywie czekam, może być moją zwykłym wymysłem, nie mającym żadnego odniesienia do rzeczywistości. I najprawdopodobniej nigdy się nie wydarzy. Tęsknię prawdopodobnie za jakimś swoim wyimaginowanym ideałem sielskiego życia, czy namiętnej miłości – które faktycznie mogą się nigdy nie ziścić. Rozmawiałam o tym z przyjaciółką. On ma podobne odczucia. Obie doszłyśmy jednak do podobnego wniosku i przedsięwzięłyśmy stanowcze postanowienie. Odtąd wszystko, co nam się przydarzy, najdrobniejszy nawet moment, spotkanie, przypadek – traktować będziemy jako coś niesamowitego, na co czekałyśmy całe życie. W ten sposób uwalniamy się niejako od zniewalającego nas uczucia nostalgii za nieziszczonym, a wszystko przeżywamy, może aż nadto emocjonalnie. Każda chwila jest swoistą niesamowitością, bierzemy z niej tyle, ile tylko można. Myślę, że to świetny pomysł. 

[CENSORED]

 c.d .n

::designed_by_alutka::